Rok szkolny – jak zawsze – minął niepostrzeżenie. W mgnieniu oka z nieświadomych gimnazjalistów staliśmy się profilowanymi licealistami. Jednocześnie na wakacje czekaliśmy z utęsknieniem, ciężko dysząc i błagając o odpoczynek po dziesięciomiesięcznej pracy. Na szczęście na relaks i podróże znalazł się czas jeszcze pod koniec drugiego semestru…
W ostatnim tygodniu nauki, między 20 a 23 czerwca, wybraliśmy się na wycieczkę do Wrocławia. Około godziny ósmej zbieraliśmy się razem z naszymi ciężkimi walizkami na gdańskim dworcu głównym. Podróż w przedziałach pociągu odrobinę nam się dłużyła, nie mogliśmy się bowiem doczekać poznania nowych miejsc i atrakcji. Gdy wreszcie dotarliśmy do celu podróży, byliśmy przerażeni pogodą – silne ulewy nie sprzyjają przecież ani zwiedzaniu, ani nastrojom. Na szczęście szybko się rozpogodziło, a w kolejnych dniach temperatury nas rozpieszczały (a tak na marginesie – jestem dumna, że nasza wycieczka nie pogubiła się w tramwajach, ponieważ było ich tam na pęczki, Wrocław pod względem skomunikowania jest chyba nie do pobicia, nawet my, Gdańszczanie, musimy to przyznać). Szybko rozlokowaliśmy się w hostelu o bardzo adekwatnej do krajobrazu nazwie – „Big city”. Jeszcze przed wyjazdem z Gdańska jakoś przełknęliśmy informację o ośmioosobowych pokojach i wspólnej łazience, chociaż i do tego nie trzeba było długo się przyzwyczajać po przyjeździe na miejsce. A więc zaczęliśmy już podbój miasta – w pierwszej kolejności pojechaliśmy na starówkę. Tam przeszliśmy się wzdłuż pięknych kamienic, zobaczyliśmy również ratusz, fontannę i pomnik Aleksandra Fredry. Następnie udaliśmy do Hali Stulecia, otoczonej przez inne, nie mniej ciekawe obiekty – Iglicę, stalową konstrukcję mającą prawie 100 metrów wysokości, oraz fontanny, które w ten ciepły dzień dały nam wyczekiwaną ochłodę. Przemoknięci, szczęśliwi ale i zmęczeni wróciliśmy do hostelu.
Drugiego dnia, zaraz po pożywnym śniadaniu, odwiedziliśmy wrocławskie ZOO, czyli najstarsze w Polsce. Zgodnie uznaliśmy, że na zwiedzanie tego miejsca potrzeba o wiele więcej czasu, niż dwie godziny – nie mogliśmy się rozstać z kangurami, lemurami, tygrysami, żyrafami, wielbłądami, słoniami, rysiami i niedźwiedziami. Szczególne wrażenie zrobiło na nas afrykarium – oddzielny budynek, poświęcony faunie i florze kontynentu afrykańskiego. Na wejściu powitał nas tamtejszy klimat – zaczęliśmy „gotować się” w parnej, wilgotnej atmosferze dżungli. To, co zastaliśmy w środku, przerosło nasze oczekiwania – było to bowiem w dużej mierze oceanarium. Nad naszymi głowami przepływały rekiny i płaszczki rodem z Afryki. Rafy koralowe i ławice różnorodnych ryb pochłaniały bez reszty. Za szklanymi ścianami towarzyszyły nam meduzy i żółwie. Mieliśmy nawet okazję przyglądać się karmieniu fok! A jak już o karmieniu… Wielką furorę zrobiła zagroda kóz, do której można było wejść i częstować zwierzęta z ręki. Z zachwytem malującym się na twarzy po tych międzygatunkowych przeżyciach skierowaliśmy się na wystawę do Hydropolis. Jest to centrum wiedzy na temat wody. Mogliśmy tam dowiedzieć się, poprzez wystawy multimedialne, makiety, filmy i gry, więcej na temat jej pochodzenia, podwodnego świata, roli w mieście. Poznaliśmy więc sekrety fluorescencji, posłuchaliśmy o pierwszych w historii zejściach w nieprzebyte głębiny, a także… lepiej zrozumieliśmy działanie i rozmieszczenie miejskich kanalizacji. Nie ominęliśmy także strefy relaksu, gdzie przy błogich odgłosach natury mogliśmy odpocząć. Tegoż dnia, jak wiadomo, rozgrywał się mecz Euro 2016 pomiędzy Polską a naszymi sąsiadami – Ukrainą. Jako wierni kibice nie mogliśmy tego przegapić, wróciliśmy więc do hostelu, by tam oglądać i świętować zwycięstwo naszych. Na tym jednak nie koniec – pojechaliśmy na wyspę wrocławską – Ostrów Tumski, najstarszą część miasta. Tam podziwialiśmy Katedrę św. Jana Chrzciciela z roku tysięcznego oraz przespacerowaliśmy się ulicą Kanonia, powstałą już w średniowieczu, przy której mieści się kościół św. Idziego ? najstarszy z istniejących wrocławskich kościołów. Gdy zaszło Słońce wróciliśmy w okolice Hali Stulecia, by po ciemku podziwiać podświetlany, zgrany w rytm muzyki pokaz fontann.
Trzeciego dnia – w środę – na dobre oddaliśmy się zwiedzaniu. Zaczęliśmy od Panoramy Racławickiej – choć nazwa może być myląca, jest to oczywiście obraz, autorstwa Jana Styki i Wojciecha Kossaka. Zanim zobaczyłam „Panoramę” nie sądziłam, że jakiekolwiek malowidło może zachwycić czy choćby zaciekawić. Dzięki zespoleniu szczególnych zabiegów malarskich (specjalna perspektywa) i technicznych (oświetlenie, sztuczny teren, zaciemnione, kręte podejście), przenosił nas w inną rzeczywistość i inny czas. Jest to niesamowite miejsce, którego podczas pobytu we Wrocławiu nie można pominąć. W dalszej części programu był rejs po Odrze – ponadgodzinna frajda, która pozwoliła nam zobaczyć urokliwe widoki i… opalić się na czerwono :P. W trakcie dalszego zwiedzania nie pominęliśmy nawet ruchomej szopki w Kościele Najświętszej Maryi Panny. Później udaliśmy się – już po raz trzeci – pod Halę Stulecia, tym razem by wreszcie wejść do ogrodu japońskiego. Poza drzewkami banzai i instalacjami z pędów bambusa załapaliśmy się też na pokaz, wykonywany przez Azjatów w strojach rodem z kraju kwitnącej wiśni. By odetchnąć po zwiedzaniu, nabrać sił (i zapasów) na czwartkową podróż powrotną, po raz ostatni zawitaliśmy na starówce.
W czwartkowe przedpołudnie wyjechaliśmy w drogę powrotną do Gdańska… Podróż ta przedłużyła się o ponad godzinę, bowiem z przyczyn niezależnych od nas pociąg musiał stanąć przed Poznaniem. To jednak jeszcze bardziej nas pobudziło, mogę więc śmiało stwierdzić, że nic tak nie integruje jak opóźnienia na trasie 😉
Tę wycieczkę zapamiętamy na długo. Nie obyło się bez przygód i ponadprogramowych atrakcji, śmiechu, zetknięć z dawno niewidzianymi przyjaciółmi a nawet przypadkowych spotkań sławnych ludzi na ulicy… No ale przecież z ALO nie może być inaczej 😀
Zdjęcia z wycieczki można zobaczyć tutaj.
Ada Piotrowska ? uczennica klasy pierwszej